Targałam za sobą bukiet kwiatów i pędem udałam się w jakąś niesprawdzoną krętą uliczkę, której istnienia prawdopodobnie nawet nigdy nie odnotowałam.
Tak, wiem, że to mój chłopak, ale do jasnej anielki, zachowywał się totalnie dziwacznie.
Za zakrętem przystanęłam i odwróciłam głowę, upewniając się, czy nikt za mną nie biegnie. Darek mógł jeszcze nie zauważyć, że czmychnęłam cichaczem. Musiałam uspokoić oddech, więc oparłam się ramieniem o zarośnięte bluszczem kamienne ogrodzenie. W dłoni ciągle miałam bukiet kwiatów.
Nie zamierzałam wparować do szkoły z jedenastoma różami w ręku bo wyglądałabym co najmniej dziwnie i bardzo możliwe, że legenda o dziewczynce z kwiatami urosłaby do poziomu opowieści o zaręczynach Marysi, a tego zdecydowanie nie chcemy.
Oderwałam jedną herbacianą główkę od łodygi i wrzuciłam kwiat do torebki, żeby nie wyjść na kompletną sukę. Zamierzałam zasuszyć płatki róży i włożyć do puszki ze skarbami. Co by nie było, był to jeden z pierwszych bukietów jakie w życiu dostałam, nie licząc kradzionych polnych.
Popatrzyłam jeszcze na całokształt – jedenaście pięknych, wysokich róż przewiązanych krwistoczerwoną wstążką marzło w moich dłoniach. Zamachnęłam się i przerzuciłam cały bukiet przez ogrodzenie pokryte bluszczem. Zero wyrzutów sumienia, a raczej duma z dobrze wykonanej roboty.
Zastanawiałam się czy to już był pierwszy stopień do piekła?
Sprawdziłam dokładnie czy nikt tego nie widział, jeszcze raz wyjrzałam zza zakrętu, a potem z duszą na ramieniu ruszyłam do przodu.
Nigdy wcześniej nie przechodziłam tą uliczką. Była wąska, kamienna, obrośnięta suchymi trawami. Po obu stronach stały zapadłe domy, wszystkie kamiennie surowe i obrośnięte bluszczem aż po sam dach. Wszystko było przerażające, co podkreślał szalejący jesienny wiatr, ale jednocześnie piękne. Miałam ochotę patrzeć na okolicę cały dzień, a moja głowa chodziła w prawo i w lewo, żeby ogarnąć całokształt. Tyle,że musiałam się stąd wydostać, a potem pobiec na najbliższy tramwaj w kierunku liceum.
Byłam mocno spóźniona i skupiona na tym, żeby jak najszybciej opuścić uliczkę i znaleźć się w miejscu, które chociaż kojarzyłam z widzenia.
Wtedy coś trzasnęło na oko jakieś cztery metry ode mnie. Obróciłam się gwałtownie i zobaczyłam samotną postać przedzierającą się między ogrodzeniami dwóch zaniedbanych domów. Serce podskoczyło mi do gardła i mogłabym przysiąc, że ja także uniosłam się nad ziemię. Do tej pory byłam jedyną osobą na tym osiedlu.
- Świetnie – mruknęła postać. Zanim cała wyłoniła się z wysokich traw i wytorowała sobie przejście wyciągniętymi rękami, starłam sparaliżowana. Zostałam zauważona, bo chłopak kilka razy cofał się, a potem szedł na przód jakby zastanawiał się nad tym, czy powinien pokazywać się na oczy.
W końcu wygrzebał się z krzaków całkowicie i otrzepując kurtkę zwrócił się do mnie.
- Miałem na ciebie nie wpaść.
Bo widzicie, Termit to naprawdę specyficzny chłopak. Jednego dnia rzuciłby się za tobą w przepaść, a drugiego zajmuje miejsce na lekcji polskiego tylko wtedy, kiedy znajduje się przynajmniej sto metrów od ciebie. Unika kontaktu wzrokowego, albo po gapi się na ciebie jak rozanielone ciele na świeżą koniczynę. Potem nie odbiera telefonów, albo udaje że nic się nie stało, a w konsekwencji znajdujesz go na kompletnym zadupiu w krzakach i jeszcze obwieszcza ci, że przecież miało cię tu nie być.
Wzruszyłam ramionami. Chłopak wyglądał na odrobinę zmieszanego. Miał na sobie znoszoną kurtkę i przetarte buty. Na spodniach miał plamy po paście do zębów i jej pozostałości znajdowały się też w krzywo przyciętej brodzie. Równie dobrze mógł wpaść pod kosiarkę, a i tak obawiam się, że wyszedłby na tym lepiej.
- Czy powinnam pytać co tam robiłeś?
- Starałem się za wszelką cenę nie dopuścić do tej sytuacji.
Spojrzał na mnie wymownie, jakbym to ja była czemukolwiek winna. Chwila, czy to oznaczało, że w ostatnim czasie musiał przedzierać się przez krzaki, żeby upewnić się, że nie spędzi ze mną ani jednej chwili sam na sam? O co chodzi, ja się pytam? Czy ja naprawdę gryzę?
- Mogę wiedzieć, dlaczego mnie unikasz? - uniosłam brwi wysoko do góry.
- Żeby uniknąć niezręcznych momentów, po których przestaniesz się do mnie odzywać.
- Boże, Termit, jesteś najgorszym typem faceta na świecie...
- Sama widzisz – wzruszył ramionami. - Nie za specjalnie tęskniłem za tymi komplementami.
I po prostu mnie wyprzedził.
Pobiegłam za nim.
- Czy możemy wyjaśnić tą całą sytuację? - rzuciłam w locie. - Możemy pogadać?
- Obawiam się, że nie ma o czym.
- Termit, po prostu stań sobie i powiedz mi o co ci chodzi! Nie siedzę w twojej głowie i nie mam zielonego pojęcia dlaczego zachowujesz się tak dziwnie od dłuższego czasu. Prawie za tobą tęsknię!
Szarpnęłam go za rękaw, ale chłopak nawet nie drgnął.
- Dorian, cholera jasna, stań sobie jak do ciebie mówię!
I wtedy podziałało. Z lekko niepewnym uśmiechem odwrócił się w moją stronę i włożył ręce do kieszeni spodni. Zagubiony wyraz twarzy ewaluował w grymas totalnej obojętności.
- Słuchaj, Ana. Wtedy, w klubie. Jak namawiałem cię do poznawania innych facetów... Chodziło mi o mnie. Miałem na myśli poznawanie mnie. Śnisz mi się po nocach i widzę cię wszędzie, gdziekolwiek nie spojrzę. Chciałem wzbudzić twoją zazdrość, może coś poruszyć, kiedy zadawałem się z Karolą. Potem może chciałem nawet zapomnieć. Ale wiesz... Karola jest nikim przy tobie. Widziałem ciebie, kiedy patrzyłem na nią, aż w końcu zacząłem do niej zwracać się twoim imieniem i chyba się połapała. Przykro mi, że nie miałem odwagi powiedzieć ci tego prosto w oczy, ale tak jawnie dawałaś mi do zrozumienia, że nigdy nie będę dla ciebie kimś więcej niż tylko kumplem co przynosi nachos z dostawą do domu, że nie miałem odwagi.
Musiały minąć całe wieki zanim się odezwałam.
- Nie psuj tego wszystkiego co jest między nami, Termit – powiedziałam obojętnie, a przynajmniej siliłam się na obojętność, bo miałam ochotę przywalić mu bukietem jedenastu kolczastych róż po tej pustej głowie. Czy on nie wiedział, że w przyjaźni damsko-męskiej nie ma nawet centymetra kwadratowego na uczucie? Facet z zasady nie może być przyjacielem i przyjaciel nie może zostać facetem.
Tak po prostu jest i już.
- Między nami nic nie było, Ana. To ja dmuchałem do góry, kiedy trzeba było podnieść naszą przyjaźń. Tobie było wszystko jedno.
- Czy możemy przestać posługiwać się głębokimi metaforami?
- Nie zrozum mnie źle... ale po prostu teraz kiedy wiem, że nie ma sensu się starać, pozwól,że zaoszczędzę sobie cierpienia i po prostu zejdę ci z drogi.
- Czy ty właśnie mnie rzucasz?! - zupełnie zdębiałam.
- Tak, rzucam naszą przyjaźń, jeśli koniecznie musisz wiedzieć. Po prostu nie daje rady. To tak jakbyś za każdym razem wbijała mi nóż w serce i przekręcała według wskazówek zegara. Nie każ mi się męczyć.
- Ja nawet nie potrafię trafić nożem w serce, baranie. Tłukłabym się między żebrami...
- Słodka jesteś – podsumował. Lekko się uśmiechną, a potem wyciągną rękę w moją stronę. Poklepał mnie po ramieniu i bez słowa odszedł.
Żadnego „cześć”, żadnego „pocałuj mnie w dupę” ani żadnego „do zobaczenia kiedyś”.
A nie, czekajcie. „Rzucam naszą przyjaźń”. To chyba brzmiało jak pożegnanie.
Czekam kiedy w końcu Ana spotka Maćka! No i sprawa ciąży Marysi... Uwielbiam z jaką lekkością piszesz, ale mam małą uwagę... w zdaniu " Lekko się uśmiechną, a potem wyciągną rękę w moją stronę." są 2 błędy. UśmiechnąŁ się, wyciągnąŁ rękę. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWciągnęłam się :D
OdpowiedzUsuńAle.. tak czytam końcówkę i... skojarzyło mi się ze Zmierzchem :D Tam też Bella zapytała Jacoba czy ją rzuca, mimo że byli tylko przyjaciółmi (mówię o książce, nie wiem jak w filmie, nie oglądałam)
Czekamy na więcej:) tez czekam na Macka ;) i watek Marysi
OdpowiedzUsuń